"JavaScriptSDK"

piątek, 23 listopada 2018

"Sweet" November

Po raz kolejny warcze pod nosem na idiotyczne nazewnictwo.
Mówi się "stan błogosławiony".

Obecnie, 50 dni przed wyliczonym terminem porodu, owo "błogosławieństwo" objawia się tym, że o trzeciej w nocy budzi mnie ból kręgosłupa. Jako kobieta, która urodziła jedno z dzieci w bólach krzyżowych, wiem, że ten ból to w sumie przystawka - i tylko to powstrzymuje mnie przed krzykiem. Kiedy udaje mi się znaleźć pozycję, która odciąża kręgosłup, Młody stwierdza, że jemu wygodnie nie jest i zaczyna kopać... A nogi ma mocne, miejsca mało, więc zdecydowanie spać się w tym stanie nie da.

Nasz taniec po łóżku trwa zwykle do 5:30, czasem 6:00, kiedy to moje zmęczenie jest tak wielkie, że bardziej odpływam, niż zasypiam... a o 6:10 dzwoni budzik, bo przedszkole dzieci, praca M... I tak, przy dobrych wiatrach, co drugą noc. Przy kiepskich - codziennie...

***

Tymo po drugiej wizycie w PPP. Te wizyty dla niego są wielką radością - od razu polubił panią Psycholog, ćwiczenia i, chyba najbardziej, to, że jest  w centrum uwagi.

Mi z kolei dają spokój i nadzieję, ale też stawiają mnie mocno do pionu.

Dostaję z jednej strony pocieszenie. Słyszę o jego postępach, mocnych stronach. Czuję dumę, bo to już nie to samo, zagubione, trudne dziecko, dla którego grupa, choć była ciekawa i potrzebna, była też przytłaczająca. Coraz lepiej radzi sobie z emocjami, wycisza się...

Z drugiej strony - terapia w PPP to za mało, więc biegam po kolejnych specjalistach, uczę się kolejnych ćwiczeń, które musimy robić w domu, każdego dnia.

***

Agu mocno domaga się uwagi, więc ćwiczenia dla Tymona robię też z nią, dbam, by codziennie czytać obojgu na dobranoc i śpiewać kołysanki, razem kolorujemy... Ale nadal - doba wydaje się za krótka, i w sumie nie wiem, jak ogarnę to wszystko od stycznia...

Niestety - przez bostonkę przepadły jej urodziny koleżanki...

poniedziałek, 12 listopada 2018

Ostatnie dwa miesiące

Dwa miesiące do końca. Na przemian roznosi mnie energia i nie mam siły wstać. Czyli norma.

Lepsze dni spędzam malując, szyjąc i, jak się M. śmieje, "wijąc gniazdo". Ostatnio z rozpędu posprzątałam strych. Nie wiem po co, skoro tam nawet nie bardzo jest jak wejść - tylko w pierwszym pomieszczeniu jest część podłogi. Reszta jest niewykończona, i można sobie ewentualnie po deskach dojść do okna :P

Gorsze dni... Leżę, marudzę, wkurzam wszystkich dookoła.

***


Koniec siódmego miesiąca... Mam wrażenie, że pomiędzy światem zewnętrznym, a moim synem jest tylko cienka warstwa skóry i mięśni. Dodając, że jaśnie panicz jest wiercipiętą i ewidentnie uważa, że ma za mało miejsca... Cóż, czasem mam ochotę usiąść i jeść, i tyć, żeby poprawić warstwę izolacyjną i zmniejszyć ryzyko, że któryś kopniak pozwoli mu wydostać się na zewnątrz.

*** 

Dzieciaki, tfufufufuf, w tym roku jakby mniej chorują, i jak na razie, na dwa miesiące przedszkola - w domu spędziły około 10 dni. Teraz zapowiada się kolejne kilka, bo obydwoje zagorączkowali... Ale, ale. Dla porównania: w zeszłym roku ich frekwencja wynosiła około 40%...

Tymon zaczął terapię integracji sensorycznej, czeka nas jeszcze diagnoza u ortoptyka. Agu lepiej odnajduje się w przedszkolu, powoli zaczyna się zakolegowywać. A jeśli wyzdrowieje do piątku, pojedzie na pierwszy kinderbal :)

wtorek, 28 sierpnia 2018

Tańcowała igła z nitką :)

Maszynę do szycia kupiłam sześć lat temu, kiedy urodził się Tymon. Miałam wielkie plany, miałam szyć dużo, często, coraz lepiej. Być jak mały cudotwórca dla swoich dzieci ("Maaaaamo! Jakie to ładne, nikt takiego nie ma."). Wreszcie może zacząć na szyciu zarabiać...

No, ale zapał był słomiany, efekty nie sięgały moich wygórowanych oczekiwań, więc przez ostatnie sześć lat uszyłam może z dziesięć rzeczy, zrobiłam kilkanaście drobnych przeróbek dla znajomych, rodziny, dla siebie. A oprócz tego maszyna stała na szafie i się kurzyła.

Czasem patrzyłam na moją Mamę, która szyje prawie całe życie. Babcię, już na emeryturze, ale nadal często siadającej do maszyny i było mi smutno, bo też bym chciała, a nie umiem.

Długo to trwało, ale w końcu dotarło do mnie, że przecież żeby umieć, rozwijać się, muszę ćwiczyć.

No i trwa kolejne podejście.

Cztery metry kupionego materiału, siata resztek od Mamy - i szyję.


Sukienka dla Agusi:

"- Agusiu, uśmiechniesz się do zdjęcia?
 - Sama się uśmiechnij."



Bluzka dla Tymonka:





piątek, 10 sierpnia 2018

Dorastają?

Tymon i Aguszka nocowali dziś u babci - mnie rano czekała wizyta u lekarza, M. w pracy, ojciec przejmuje ich dopiero jutro, a koleżanki zajęte, więc nie pozostawało nic innego, jak spakować dzieci i zawieźć do mojej Mamy.

Trochę stresu nas to kosztowało, bo do tej pory, każda taka próba kończyła się walką do późnych godzin nocnych, płaczem i koszmarami dzieci oraz stresem Dziadków. Jaka była moja ulga, kiedy okazało się, że tym razem obyło się bez problemów...

Na pewno sporo dało im przedszkole - w miarę stały kontakt z innymi dziećmi, stopniowe podbudowywanie odwagi, przyzwyczajanie się, że świat nie kończy się na mnie i na domu. Ogromną pracę, zwłaszcza w Tymona, włożyła też Pani Pedagog. No i, last but not least, są coraz starsi. Więcej rozumieją, łatwiej z nimi negocjować, wyjaśnić, że coś jest na chwilę.

Po cichu liczę, że jeśli ta tendencja się utrzyma, to może moja Mama zgodzi się zabierać ich trochę częściej :)

***

A z Maleństwem wszystko dobrze. Rośnie (a ja z nim), tętno ma na poziomie 147 uderzeń na minutę... 5 września czeka mnie USG i może dowiem się, kto się tam właściwie rozwija :)

sobota, 4 sierpnia 2018

Wakacje

W sumie to wakacje mają dzieci, nie ja ☺️

Nadganiam rysowanie, sutasz, w planach mam szycie, bo taniej mi wyjdzie kupić materiał dobrej jakości, niż kupić dzieciom podobnej jakości ciuchy. Zwłaszcza Agnieszki się to tyczy, bo - co zauważam od lat - dział dziewczęcy oferuje mniejszy wybór i gorsze materiały.

Dodatkowo powoli zaczynam myśleć o kompletowaniu wyprawki dla Maleństwa, żeby potem nie obudzić się z górą zakupów do zrobienia na już.

niedziela, 29 lipca 2018

Stan błogosławiony?

Czytam ostatnio bardzo dużo artykułów okołociążowych i mam wrażenie, że nic nie wiem. Niby dwie ciąże za mną, dwoje dzieci odchowanych, ale te dwie pierwsze przechodziłam jakoś intuicyjnie.

Przy Tymonie co prawda na początku męczyły mnie mdłości, a potem histeryzowałam na każdy ból brzucha, ale po prostu słuchałam lekarza, skupiłam się na tym czego mi nie wolno i... Koniec. Przy Agusi, gdyby nie rosnący brzuch, nie czułabym ciąży. Przede wszystkim jednak - w obu ciążach byłam względnie zdrowa.

Tym razem jest inaczej. Łapię każde przeziębienie, jestem słaba, nadwrażliwa, organizm szaleje. I czytam. Każdy artykuł, każdą wzmiankę, żeby chociaż trochę zrozumieć te zmiany.

Wczoraj trafiłam na artykuł, że podczas ciąży hormony specjalnie obniżają odporność organizmu, żeby uniknąć zwalczania rozwijającego się dziecka przez układ immunologiczny matki. Może więc pomiędzy moim byłym mężem, a mną była większa zgodność genetyczna, niż pomiędzy mną, a M. i w związku z tym moje ciało musi bardziej się "nagiąć", żebym mogła utrzymać Maleństwo? W efekcie, całościowo osłabiony układ odpornościowy pozwala wniknąć każdemu wirusowi...

Jakby nie było - stan błogosławiony obecnie polega na duszeniu się kaszlem, bólach uszu i głowy i ogólnym rozbiciu...

niedziela, 15 lipca 2018

Ratunku, dzieci mnie nie słuchają!

Pewnie już kiedyś pisałam post w tym temacie, ale ostatnio sytuacja w domu zmusza mnie do przemyśliwania i przerabiania tego tematu każdego dnia po kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy.

Zacznijmy od idealistycznych założeń, które poczyniłam ZANIM urodził się Tymo. Miałam być cierpliwa. Nigdy nie podnieść ręki na dziecko, bo przemoc rodzi strach i więcej przemocy (również tej ze strony dziecka), a nie autorytet. Nie krzyczeć, tylko tłumaczyć, bo kiedy na mnie ktoś krzyczy, to nie słyszę tego, co chcę mi przekazać, tylko słyszę jego agresję, wściekłość i te emocje mnie paraliżują. Jak więc miałyby nie paraliżować kilkulatka, skoro, ja, dorosła, nie umiem sobie z nimi do końca poradzić. Miałam nie karać, bo kary uczą tylko unikania kar, a nie tego, DLACZEGO dane zachowanie jest złe. Mój plan zakładał, że będę kochać i tłumaczyć, histerię w sklepie spokojnie przeczekiwać, a potem znowu tłumaczyć.

Co mogłoby pójść źle?

Otóż - niemal wszystko.

Bo okazało się, że tłumaczenie nie dociera, kiedy coś się dziecku wybitnie spodoba, lub nie spodoba.
Bo kiedy przez pokój nie da się już przejść, to odechciewa się liczyć na wewnętrzną motywację dziecka.
Bo przeczekanie nie działa na dziecko z zachowaniami autoagresywnymi.
Bo jestem tylko człowiekiem - zmęczonym, łączącym pracę z opieką nad dziećmi i ogarnianiem domu, z prawie zerowym wsparciem ze strony ojca dzieci, bez babci na miejscu, z partnerem, który wychodzi do pracy przed siódmą, a wraca po osiemnastej.

Popełniłam mnóstwo błędów, szukając "naszej" ścieżki wychowania. Wydawało mi się, że nic nie działa...

Wreszcie odkryłam i zaczęłam wdrażać "naturalną konsekwencję". Chyba najprostszy przykład (a jednocześnie najczęstszy u nas, bo z tym głównie mamy problem), to sytuacja, gdy mówię dzieciom, że mamy półtorej godziny wolnego i jeśli szybko posprzątają, to idziemy na plac zabaw. Dla podkreślenia upływu czasu nastawiam zwykły, kuchenny minutnik. Nie posprzątali, czas minął? Omija ich wyjście, bo teraz już muszę zrobić coś innego.

Jednocześnie uczą się gospodarować czasem (minutnik pokazuje ile go już minęło), wypełniać swoje obowiązki (nie zamierzam do ich wyprowadzki z domu sama wszystkiego ogarniać - mieszkamy razem, brudzimy wszyscy, więc każdy powinien też mieć swój wkład w utrzymanie porządku) i szanować mój czas (mogłam z nimi iść na plac zabaw pomiędzy 12, a 13:30, bo o 13:45 mam gości/badania/pracę do wykonania).

Oczywiście, nadal muszę im tą sytuację wytłumaczyć, bo z ich perspektywy to jest kara. Chcieli iść na plac zabaw, wydawało im się, że - niezależnie od wszystkiego - i tak pójdą, a tu... dupa.

Jednocześnie mam poczucie, że jest w tym sens. Nie potrzebuje dodatkowo zarzadzać kary na bajki, czy słodycze. Oni już ponieśli konsekwencje - bezpośrednio związane z sytuacją, zapowiedziane wcześniej - i chociaż są sfrustrowani, smutni i wściekli, to wiedzą, że wynikają one z ich decyzji.

Czy to znaczy, że magicznie rozwiązałam problem bałaganu i inne, nieopisane tutaj, jedną, prostą metodą? Nie. Nadal im się nie chce, buntują się, rozpraszają.

Czy to znaczy, że metoda jest do niczego? Wydaje mi się, że nie. Ja też nie lubię niektórych swoich obowiązków, odkładam sprawy na później, marnuje czas na social media, zamiast od razu zrobić swoje. Uczymy i wychowujemy się przez całe życie, a wyrobienie nawyków wymaga czasu. Dla mnie ważne jest, że zasady, które wprowadzam nie opierają się na złośliwości, "zemście" na dzieciach za to, że nie zrobiły tego, o co prosiłam, oraz, że jestem w stanie im logicznie wytłumaczyć dlaczego dana sytuacja skończyła się tak, a nie inaczej.

Tylko tyle i aż tyle :)

środa, 11 lipca 2018

L4

Jakoś nie mogę się zebrać, żeby coś napisać. Najpierw było zaskoczenie, któr na chwilę odjęło mi mowę. Potem dzielenie czasu pomiędzy pracę, badania, opiekę nad dziećmi... dodatkowo wiadomość o ciąży przyszła dosłownie kilka dni po tym, jak otworzyłam działalność, więc musiałam zorganizować się tak, żeby załatwić też wszystkie kwestie z tym związane.

Wreszcie, gdy już prawie wszystko miałam ogarnięte, organizm uznał, że on tak dalej nie da rady. Rozchorowałam się i wylądowałam na L4. Tym samym okazało się, że (choć bardzo nie chciałam w to uwierzyć) moja szefowa mówiła prawdę - mogę odpocząć, dadzą radę beze mnie.

Firma nie upadła, świat się nie zawalił. Co więcej nikt nie ma do mnie żalu. A ja - po dwóch w pełni przespanych nocach i trzech dniach ma zwolnionych obrotach - zaczynam odżywać. Np. mam siłę, by napisać tu kilka słów. 😊

***

Dzieci już wiedzą, choć ze względu na odległy termin jest to dla nich dość abstrakcyjny temat.

Na porządku dziennym są pytania, kiedy urodzi się bobas, albo, czy skoro mam gorączkę, to nie urodzę dziecka. Mają też swoje typy imion, nie bardzo zgadzające się z moimi, a wczoraj nawet doczekałam się wyczekiwanego spostrzeżenia:

- Mamo, Ty masz coraz większy brzuch - powiedział Tymon, gdy schodziliśmy po schodach.
- Nooo - zawtórowała mu Agusia i zaraz dodała tonem, jakim objaśnia się coś niezbyt lotnemu uczniowi - Bo w nim lośnie dziećko, Tymon.

sobota, 16 czerwca 2018

Poza tabelkami

Minęło półtora miesiąca od "diagnozy". Przeszłam już chyba wszystkie możliwe etapy i odcienie reagowania i jestem gotowa na kilka słów na ten temat.

Psychiatra nie stwierdziła objawów autyzmu ani zespołu Aspergera. Reakcje Tymona zrzuciła na stres związany moim rozwodem, przeprowadzkami i rozpoczęciem przygody z przedszkolem. I ja bardzo chciałam w tą diagnozę uwierzyć. Wziąć na siebie odpowiedzialność za fundowanie dziecku rollercoastera emocjonalnego. Pozbierać się kolejny raz z gruzów macierzyńskiej pewności siebie i po kawałku odbudować jego, Agnieszki i własny spokój.

A potem poszłam do przedszkola, porozmawiać o diagnozie z Panią Pedagog i Wychowawcami Tymona. Usłyszałam ten bunt, zawód i złość w głosie pań, które spędzają z nim kilkadziesiąt godzin tygodniowo. Opowiedziano mi kolejne historie o tym jak mój syn się odnajduje, jak sobie radzi.

Kłujące pytanie, jak będzie w szkole.

Bolą mnie zignorowane opinie terapeutów, którzy w przeciwieństwie do Psychiatry, widzą Tymona w grupie, obserwują jego codzienne funkcjonowanie. Wkurza mnie zimna odmowa, na moją propozycję, by przyjechała i zobaczyła, przy jednoczesnym zignorowaniu nagrań z przedszkola, które jej przywiozłam. Bo NFZ nie refunduje, mogę złożyć wniosek w Poradni Psychologiczno Pedagogicznej. Tylko tam nie chcą ze mną rozmawiać bez zaświadczenia od psychiatry.

Koło się zamyka. Zostaje z moją bezsilnością. Nie dość dobrze sytuowana, by poprowadzić prywatnie diagnozę. Z niepewnością, czy może rzeczywiście "to minie", czy wystarczy moja praca, praca Wychowawców, Pani Pedagog, czas. Z gorączkowym szukaniem jakiejś dodatkowej drogi.

wtorek, 27 marca 2018

Do lasu

W ostatni weekend wiosna - jeszcze nieśmiało, ale jednak - rozgościła się na Pomorzu. Po wcześniejszych mrozach, 6 stopni na plusie było jak marzenie, więc w niedzielę spakowaliśmy dzieciaki do samochodu i pojechaliśmy na wycieczkę.

Wybór padł na Lasy Mirachowskie i trasę dookoła jeziora Lubygość. Miało być niecałe 7 kilometrów marszu, ale po okrążeniu jeziora skręciliśmy w złą ścieżkę, a potem M. stwierdził że wrócimy na szlak na skróty. Po ścieżce wydeptanej przez sarny. Dzięki temu -  z daleka - zobaczyliśmy kilka z nich - no... ja i M., bo dzieci nie mogły się ich dopatrzeć między drzewami. Natknęliśmy się też na ślady - choć już porzucone - tej bardziej drapieżnej działalności dzikiej natury. W każdym razie, zanim znaleźliśmy drogę na parking jeszcze trzy razy cofaliśmy się z kolejnych rozgałęzień szlaku i w pewnym momencie bardzo się cieszyłam, że spakowałam pełen plecak jedzenia. 

W sumie pięć godzin chodziliśmy po lesie, z czego siedem minut wytrzymałam na bosaka. Choć ziemia już odmarza, błoto pozostaje lodowate 

Wróciliśmy zmęczeni, ale tym dobrym zmęczeniem, świadomi prawdziwości słów na znaku, na który natknęliśmy się w rezerwacie: "Nie było nas - był las. Nie będzie nas - będzie las."

Chociaż dzieci raczej nie dadzą się szybko znowu zabrać na czerwony szlak 

***

Z innych kwestii - dzieci ostatnie dwa tygodnie spędziły w przedszkolu, co stanowi nasz nowy rekord.
Dziś już zostały w domu, ale wierzę, że jeszcze przed końcem roku szkolnego dobijemy do trzech tygodni z rzędu...

Prawda?
 

poniedziałek, 19 lutego 2018

Psycholog i psychiatra

Za nami dwie pierwsze wizyty w Poradni dla Osób z Autyzmem. Póki co  - nic nie wiem, niczego nie wdrożono i ogólnie - "jeszcze za wcześnie, by orzekać".

Psychiatra ograniczył się do stwierdzenia, że jest lepiej, niż wskazywałyby opinie z przedszkola. Szkoda tylko, że Tymon na co dzień i Tymon w nowym otoczeniu, to dwoje zupełnie różnych dzieci... I owszem, było wiele pytań - o naszą sytuację rodzinną, o to co mnie w jego zachowaniu niepokoi, ale z wizyty wyszłam zniechęcona i przerażona, że na dalszym życiu i rehabilitacji mojego dziecka zaważy zachowanie, ktore nie jest jego standardowym.

Podzieliłam się tymi wątpliwościami z Panią Pedagog, a ona pocieszyła mnie, że mogę prosić o superwizję w przedszkolu, żeby lekarz zobaczył go w naturalnym środowisku i miał lepszy ogląd sytuacji.

A potem była druga wizyta - u psychologa. Od razu poczułam zupełnie inne spojrzenie na Tymona, na mnie. Pytania - niby podobne, ale skupione bardziej na nim, bardziej szczegółowe... Dowiedziałam się, że powinniśmy zrobić Tymonowi EEG, że konieczna jest ocena rozwoju intelektualnego oraz rozwoju mowy, badania SI, dodatkowe badanie słuchu oraz badanie laryngologiczne... Że drzwi, od których już się odbiłam - Poradnia Psychologiczno Pedagogiczna, neurolog, który kazał mi przyjść dopiero z diagnozą od psychiatry... Że to wszystko nie tak. Już na tym

Pani Psycholog zauważyła też, praktycznie natychmiast, coś, co dla mnie jest już normą - nieskoordynowane, pozornie bezcelowe ruchy rąk Tymona, to, że ignoruje otoczenie idąc, bawiąc się. Jakby nie widział przeszkód na drodze.

Interesowało ją wszystko - od przebiegu ciąży, przez okres noworodkowy i niemowlęcy, aż po obecne kontakty z dziećmi i dorosłymi. Przed nami jeszcze dwa spotkania z nią, oraz prawdopodobnie z drugim psychologiem. No i uzupełnianie brakujących badań.

Ogólnie z wizyt wychodzę, póki co, z kolejnymi wątpliwościami, zamiast odpowiedzi... Ale przynajmniej wiem, że zbliżam się do diagnozy, że nie stoimy w miejscu.