"JavaScriptSDK"

niedziela, 29 lipca 2018

Stan błogosławiony?

Czytam ostatnio bardzo dużo artykułów okołociążowych i mam wrażenie, że nic nie wiem. Niby dwie ciąże za mną, dwoje dzieci odchowanych, ale te dwie pierwsze przechodziłam jakoś intuicyjnie.

Przy Tymonie co prawda na początku męczyły mnie mdłości, a potem histeryzowałam na każdy ból brzucha, ale po prostu słuchałam lekarza, skupiłam się na tym czego mi nie wolno i... Koniec. Przy Agusi, gdyby nie rosnący brzuch, nie czułabym ciąży. Przede wszystkim jednak - w obu ciążach byłam względnie zdrowa.

Tym razem jest inaczej. Łapię każde przeziębienie, jestem słaba, nadwrażliwa, organizm szaleje. I czytam. Każdy artykuł, każdą wzmiankę, żeby chociaż trochę zrozumieć te zmiany.

Wczoraj trafiłam na artykuł, że podczas ciąży hormony specjalnie obniżają odporność organizmu, żeby uniknąć zwalczania rozwijającego się dziecka przez układ immunologiczny matki. Może więc pomiędzy moim byłym mężem, a mną była większa zgodność genetyczna, niż pomiędzy mną, a M. i w związku z tym moje ciało musi bardziej się "nagiąć", żebym mogła utrzymać Maleństwo? W efekcie, całościowo osłabiony układ odpornościowy pozwala wniknąć każdemu wirusowi...

Jakby nie było - stan błogosławiony obecnie polega na duszeniu się kaszlem, bólach uszu i głowy i ogólnym rozbiciu...

niedziela, 15 lipca 2018

Ratunku, dzieci mnie nie słuchają!

Pewnie już kiedyś pisałam post w tym temacie, ale ostatnio sytuacja w domu zmusza mnie do przemyśliwania i przerabiania tego tematu każdego dnia po kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy.

Zacznijmy od idealistycznych założeń, które poczyniłam ZANIM urodził się Tymo. Miałam być cierpliwa. Nigdy nie podnieść ręki na dziecko, bo przemoc rodzi strach i więcej przemocy (również tej ze strony dziecka), a nie autorytet. Nie krzyczeć, tylko tłumaczyć, bo kiedy na mnie ktoś krzyczy, to nie słyszę tego, co chcę mi przekazać, tylko słyszę jego agresję, wściekłość i te emocje mnie paraliżują. Jak więc miałyby nie paraliżować kilkulatka, skoro, ja, dorosła, nie umiem sobie z nimi do końca poradzić. Miałam nie karać, bo kary uczą tylko unikania kar, a nie tego, DLACZEGO dane zachowanie jest złe. Mój plan zakładał, że będę kochać i tłumaczyć, histerię w sklepie spokojnie przeczekiwać, a potem znowu tłumaczyć.

Co mogłoby pójść źle?

Otóż - niemal wszystko.

Bo okazało się, że tłumaczenie nie dociera, kiedy coś się dziecku wybitnie spodoba, lub nie spodoba.
Bo kiedy przez pokój nie da się już przejść, to odechciewa się liczyć na wewnętrzną motywację dziecka.
Bo przeczekanie nie działa na dziecko z zachowaniami autoagresywnymi.
Bo jestem tylko człowiekiem - zmęczonym, łączącym pracę z opieką nad dziećmi i ogarnianiem domu, z prawie zerowym wsparciem ze strony ojca dzieci, bez babci na miejscu, z partnerem, który wychodzi do pracy przed siódmą, a wraca po osiemnastej.

Popełniłam mnóstwo błędów, szukając "naszej" ścieżki wychowania. Wydawało mi się, że nic nie działa...

Wreszcie odkryłam i zaczęłam wdrażać "naturalną konsekwencję". Chyba najprostszy przykład (a jednocześnie najczęstszy u nas, bo z tym głównie mamy problem), to sytuacja, gdy mówię dzieciom, że mamy półtorej godziny wolnego i jeśli szybko posprzątają, to idziemy na plac zabaw. Dla podkreślenia upływu czasu nastawiam zwykły, kuchenny minutnik. Nie posprzątali, czas minął? Omija ich wyjście, bo teraz już muszę zrobić coś innego.

Jednocześnie uczą się gospodarować czasem (minutnik pokazuje ile go już minęło), wypełniać swoje obowiązki (nie zamierzam do ich wyprowadzki z domu sama wszystkiego ogarniać - mieszkamy razem, brudzimy wszyscy, więc każdy powinien też mieć swój wkład w utrzymanie porządku) i szanować mój czas (mogłam z nimi iść na plac zabaw pomiędzy 12, a 13:30, bo o 13:45 mam gości/badania/pracę do wykonania).

Oczywiście, nadal muszę im tą sytuację wytłumaczyć, bo z ich perspektywy to jest kara. Chcieli iść na plac zabaw, wydawało im się, że - niezależnie od wszystkiego - i tak pójdą, a tu... dupa.

Jednocześnie mam poczucie, że jest w tym sens. Nie potrzebuje dodatkowo zarzadzać kary na bajki, czy słodycze. Oni już ponieśli konsekwencje - bezpośrednio związane z sytuacją, zapowiedziane wcześniej - i chociaż są sfrustrowani, smutni i wściekli, to wiedzą, że wynikają one z ich decyzji.

Czy to znaczy, że magicznie rozwiązałam problem bałaganu i inne, nieopisane tutaj, jedną, prostą metodą? Nie. Nadal im się nie chce, buntują się, rozpraszają.

Czy to znaczy, że metoda jest do niczego? Wydaje mi się, że nie. Ja też nie lubię niektórych swoich obowiązków, odkładam sprawy na później, marnuje czas na social media, zamiast od razu zrobić swoje. Uczymy i wychowujemy się przez całe życie, a wyrobienie nawyków wymaga czasu. Dla mnie ważne jest, że zasady, które wprowadzam nie opierają się na złośliwości, "zemście" na dzieciach za to, że nie zrobiły tego, o co prosiłam, oraz, że jestem w stanie im logicznie wytłumaczyć dlaczego dana sytuacja skończyła się tak, a nie inaczej.

Tylko tyle i aż tyle :)

środa, 11 lipca 2018

L4

Jakoś nie mogę się zebrać, żeby coś napisać. Najpierw było zaskoczenie, któr na chwilę odjęło mi mowę. Potem dzielenie czasu pomiędzy pracę, badania, opiekę nad dziećmi... dodatkowo wiadomość o ciąży przyszła dosłownie kilka dni po tym, jak otworzyłam działalność, więc musiałam zorganizować się tak, żeby załatwić też wszystkie kwestie z tym związane.

Wreszcie, gdy już prawie wszystko miałam ogarnięte, organizm uznał, że on tak dalej nie da rady. Rozchorowałam się i wylądowałam na L4. Tym samym okazało się, że (choć bardzo nie chciałam w to uwierzyć) moja szefowa mówiła prawdę - mogę odpocząć, dadzą radę beze mnie.

Firma nie upadła, świat się nie zawalił. Co więcej nikt nie ma do mnie żalu. A ja - po dwóch w pełni przespanych nocach i trzech dniach ma zwolnionych obrotach - zaczynam odżywać. Np. mam siłę, by napisać tu kilka słów. 😊

***

Dzieci już wiedzą, choć ze względu na odległy termin jest to dla nich dość abstrakcyjny temat.

Na porządku dziennym są pytania, kiedy urodzi się bobas, albo, czy skoro mam gorączkę, to nie urodzę dziecka. Mają też swoje typy imion, nie bardzo zgadzające się z moimi, a wczoraj nawet doczekałam się wyczekiwanego spostrzeżenia:

- Mamo, Ty masz coraz większy brzuch - powiedział Tymon, gdy schodziliśmy po schodach.
- Nooo - zawtórowała mu Agusia i zaraz dodała tonem, jakim objaśnia się coś niezbyt lotnemu uczniowi - Bo w nim lośnie dziećko, Tymon.