Pewnie już kiedyś pisałam post w tym temacie, ale ostatnio sytuacja w domu zmusza mnie do przemyśliwania i przerabiania tego tematu każdego dnia po kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy.
Zacznijmy od idealistycznych założeń, które poczyniłam ZANIM urodził się Tymo. Miałam być cierpliwa. Nigdy nie podnieść ręki na dziecko, bo przemoc rodzi strach i więcej przemocy (również tej ze strony dziecka), a nie autorytet. Nie krzyczeć, tylko tłumaczyć, bo kiedy na mnie ktoś krzyczy, to nie słyszę tego, co chcę mi przekazać, tylko słyszę jego agresję, wściekłość i te emocje mnie paraliżują. Jak więc miałyby nie paraliżować kilkulatka, skoro, ja, dorosła, nie umiem sobie z nimi do końca poradzić. Miałam nie karać, bo kary uczą tylko unikania kar, a nie tego, DLACZEGO dane zachowanie jest złe. Mój plan zakładał, że będę kochać i tłumaczyć, histerię w sklepie spokojnie przeczekiwać, a potem znowu tłumaczyć.
Co mogłoby pójść źle?
Otóż - niemal wszystko.
Bo okazało się, że tłumaczenie nie dociera, kiedy coś się dziecku wybitnie spodoba, lub nie spodoba.
Bo kiedy przez pokój nie da się już przejść, to odechciewa się liczyć na wewnętrzną motywację dziecka.
Bo przeczekanie nie działa na dziecko z zachowaniami autoagresywnymi.
Bo jestem tylko człowiekiem - zmęczonym, łączącym pracę z opieką nad dziećmi i ogarnianiem domu, z prawie zerowym wsparciem ze strony ojca dzieci, bez babci na miejscu, z partnerem, który wychodzi do pracy przed siódmą, a wraca po osiemnastej.
Popełniłam mnóstwo błędów, szukając "naszej" ścieżki wychowania. Wydawało mi się, że nic nie działa...
Wreszcie odkryłam i zaczęłam wdrażać "naturalną konsekwencję". Chyba najprostszy przykład (a jednocześnie najczęstszy u nas, bo z tym głównie mamy problem), to sytuacja, gdy mówię dzieciom, że mamy półtorej godziny wolnego i jeśli szybko posprzątają, to idziemy na plac zabaw. Dla podkreślenia upływu czasu nastawiam zwykły, kuchenny minutnik. Nie posprzątali, czas minął? Omija ich wyjście, bo teraz już muszę zrobić coś innego.
Jednocześnie uczą się gospodarować czasem (minutnik pokazuje ile go już minęło), wypełniać swoje obowiązki (nie zamierzam do ich wyprowadzki z domu sama wszystkiego ogarniać - mieszkamy razem, brudzimy wszyscy, więc każdy powinien też mieć swój wkład w utrzymanie porządku) i szanować mój czas (mogłam z nimi iść na plac zabaw pomiędzy 12, a 13:30, bo o 13:45 mam gości/badania/pracę do wykonania).
Oczywiście, nadal muszę im tą sytuację wytłumaczyć, bo z ich perspektywy to jest kara. Chcieli iść na plac zabaw, wydawało im się, że - niezależnie od wszystkiego - i tak pójdą, a tu... dupa.
Jednocześnie mam poczucie, że jest w tym sens. Nie potrzebuje dodatkowo zarzadzać kary na bajki, czy słodycze. Oni już ponieśli konsekwencje - bezpośrednio związane z sytuacją, zapowiedziane wcześniej - i chociaż są sfrustrowani, smutni i wściekli, to wiedzą, że wynikają one z ich decyzji.
Czy to znaczy, że magicznie rozwiązałam problem bałaganu i inne, nieopisane tutaj, jedną, prostą metodą? Nie. Nadal im się nie chce, buntują się, rozpraszają.
Czy to znaczy, że metoda jest do niczego? Wydaje mi się, że nie. Ja też nie lubię niektórych swoich obowiązków, odkładam sprawy na później, marnuje czas na social media, zamiast od razu zrobić swoje. Uczymy i wychowujemy się przez całe życie, a wyrobienie nawyków wymaga czasu. Dla mnie ważne jest, że zasady, które wprowadzam nie opierają się na złośliwości, "zemście" na dzieciach za to, że nie zrobiły tego, o co prosiłam, oraz, że jestem w stanie im logicznie wytłumaczyć dlaczego dana sytuacja skończyła się tak, a nie inaczej.
Tylko tyle i aż tyle :)