"JavaScriptSDK"

wtorek, 15 września 2015

W konie!

Przyszedł wreszcie czas, gdy Cień postanowiła zaryzykować i zabrała mnie w teren - przy czym słowa dobrane są bardzo dobrze, bo mówiąc uczciwie moje umiejętności nie dorównują entuzjazmowi. Ale lato się kończy, czasu nam nie zbywa i - w obliczu ryzyka, że pogoda zepsuje się do reszty, nim ja nabiorę wprawy gwarantującej względne bezpieczeństwo - klamka zapadła. W sobotę ruszyłyśmy w las.

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, był fakt, że Zenit, wcielenie cierpliwości, postanowił nie znosić ze spokojem mojej fuszerki i za każde szarpnięcie ręki, on szarpał łbem w dół. Jechałyśmy więc powolutku. Cień pouczała co jakiś czas. Moje ręce miały w nosie polecenia im wydawane, Zenit się wkurzał i szarpał, ja klęłam pod nosem, na pierścionek zaręczynowy i obrączkę, które boleśnie wbijały się w palce przy każdym szarpnięciu, a jednocześnie chłonęłam przestrzeń i gdyby Cień zarządziła powrót do stajni to bym jej uciekła ;)

Tym bardziej, że przy przejściu w kłus, a potem galop Zenit zapominał o swoim postanowieniu i rwał do przodu, nie przejmując się zupełnie gubionym przeze mnie chwilami rytmem, chętny do współpracy jak nigdy wcześniej. Koń, którego na placu trzeba co chwilę poganiać i przypominać mu, że nie pora na sen, w terenie najchętniej zostawiłby wszystko za sobą. I byłoby pięknie, gdyby nie ja - zgubione strzemię, zbyt luźne (o ironio) wodze, wiatr we włosach i gałęzie w zębach.

"Cóż ja biedny zrobiłem, ze mi taką ciepegę na grzbiet wsadzili" - powiedziałby zapewne, gdyby potrafił mówić :)

Cień, przewidując zapewne rodzącą się frustrację stwierdziła, że każdy następny teren będzie przyjemniejszy. Niepotrzebnie w sumie, bo to, co się we mnie mieszało - adrenalina, radość, poczucie siły i wolności, dzika euforia - spychało dyskomfort i niezadowolenie z siebie na dalszy plan.

***

Czas mijał nam niepostrzeżenie, zaczęło się ściemniać. Jechałyśmy spokojnie, rozmawiając, ja "w tle" ćwiczyłam podążanie za Zenitem, tak, by nie szarpać go za pysk, i próbowałam nadać mu tempo łydką.

Nieuchronnie zbliżałyśmy się do stajni. Mimo ponad dwóch godzin jazdy i mocno obtłuczonego tyłka, wcale nie miałam ochoty wracać. Zwłaszcza, że etap szarpania mieliśmy z Zenitem za sobą, i od dłuższej chwili czułam, ze radzę sobie lepiej niż na początku.

Czas jednak nie chciał stać w miejscu. Z początkowej szarości przeszliśmy w granat i gdy byłyśmy już dosłownie kawałek przed wyjazdem z lasu, na poboczu zamajaczyły nam kucyki. Cień, jadąca na znacznie bardziej płochliwym Szpaku, zsiadła i kazała mi mocno trzymać Zenita, na wypadek, gdyby jednak Szpak się spłoszył. Zrobiłyśmy może dziesięć kroków - Szpak wyrwał się i poleciał w drugą stronę. Zenit automatycznie ruszył za nim. Całość trwała pewnie kilka sekund, ale dla mnie czas zwolnił. Podczas obrotu noga wyleciała mi ze strzemienia, Cień krzyczała, żebym zatrzymała konia. Instynkt krzyczał "leć, głupia, leć, szybciej". Rozsądek kazał, chociaż SPRÓBOWAĆ zatrzymać Zenita. Posłuchałam rozsądku. Zenit wyhamował, Szpak czekał na nas kawałek dalej.

Adrenalina, radość z "przygody", zupełnie wyrzuciły z mojej głowy myśl, że w sumie sytuacja była niebezpieczna...

***

Żeby nie było, że sama radość i pstro w głowie.

Tak, powinnam PRZED tym terenem poćwiczyć jeszcze na placu. To, że nie zleciałam z Zenita, kiedy wyrwał za Szpakiem, i wcześniej, gdy się rozpędził w galopie (cicho, Cień, wiem, że mógł szybciej), to 90% szczęścia, 5 % umiejętności i 5 % grzecznego, kochanego konia.

Najwięcej w terenie dał mi nie kłus i galop, a stęp, w którym na spokojnie próbowałam korygować swoje błędy i utrwalać to, co już załapałam.

Koń w terenie zachowuje się inaczej niż na placu.

No i to, co zadziwia mnie przy każdej kolejnej jeździe - moje ciało umacnia się poza moją świadomością. Pomimo 2,5 godziny jazdy na drugi dzień czułam się jakbym w ogóle nie jeździła...

***

A teraz czekam na kolejną jazdę. Nieważne, czy na placu, czy w terenie.