poniedziałek, 25 sierpnia 2014
O zupie z dyni
Jakiś czas temu zaczęłam się mienić "dobrą kucharką". Bo i chleb potrafię upiec, i rosół bez kostki ugotować taki, że ślinka cieknie, i ciasto w 90% przypadków wyjdzie mi bez zakalca. O pizzy nawet nie wspominam, spytajcie Rudą.
Biorąc pod uwagę, że trzy lata temu mojego spaghetti nie był w stanie zjeść nawet bardzo niewybredny Szwagier, a zupy robiłam z torebek, jest to ogromny przeskok i powód do dumy.
Ale, ale...
Nie osiadajmy na laurach - rozwój przede wszystkim. Skoro podstawy wychodzą zadowalająco, pora przejść na wyższy poziom i pokombinować ze smakami. Zwłaszcza, gdy w podarunku końcowoletnim otrzyma się dwie dynie.
***
Plan był prosty: z jednej zrobię zupę, z drugiej dyniowe kotlety.
Obrałam warzywa, pokroiłam, podsmażyłam cebulkę, wrzuciłam wszystko do gara i zalałam wodą, po czym sypnęłam łyżkę soli. Następnie sięgnęłam po pieprz, a że nie mam pieprzniczki, ambitnie postanowiłam sypnąć odrobinę z torebki. I wszystko byłoby pięknie, gdyby w tym momencie z całym impetem nie wleciał we mnie miniaturowy Armageddon, owoc niebywałej miłości i niepojętej naiwności P., syn mój pierworodny (i oby ostatni).
- Tyyyyymoooooon... - jęknęłam żałośnie, patrząc, jak pół paczki pieprzu topi się w mojej zupie.
Co robi "dobra kucharka" w takiej sytuacji? Próbuje zneutralizować.
Podejście pierwsze - wkroić drugą dynię. Czas operacyjny - 10 minut (a pieprz się "wgryza"). Efekt - mizerny. No to może wkroimy jeszcze pomidory...
Pięć minut i cztery pomidory później stwierdziłam, że tego nikt nie przełknie i z duszą na ramieniu odpaliłam wujka Google. Po trzech kolejnych zlewałam nieszczęsną zupę i odcedzałam warzywa. Po wszystkim warzywa wrzuciłam z powrotem do garnka, wlałam ćwierć wywaru i 3/4 wody, podgrzałam, zamieszałam, posmakowałam...
... i poleciałam do komputera.
Po dłuższej chwili byłam znowu w kuchni i wyciągałam z lodówki mleko. Niestety, P. wypił większość i zamiast litra dolałam do zupy zaledwie szklankę. Czyli stanowczo za mało.
Co jeszcze? Co jeszcze wujku Google?
Jest! Ostatnia nadzieja w zasmażce! Tego jeszcze Strzyga nie robiła... Mieszam, przyrumieniam, rozprowadzam nieszczęsną zupą, smakuję i... odpłynęłam. Połowa zasmażki wylądowała w zupie, połowę zjadłam "na sucho". Marzenie, chyba będę taką robić codziennie.
Ale, ale, wracając do meritum.
Zupa pyrka, ja stoję z łychą w ręce i gulą w gardle (będzie rozwód, czy nie będzie?). Nabieram zupy i...
...niebo w gębie.
Niestety, podanie dokładnej ilości składników jest niemożliwe, więc przepisem się nie podzielę ;)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Haha ;) Strzyga, jesteś cudowna! Tęskniłam za Tobą :* Wiem, że nie masz teraz lekko, ale będziesz trochę częściej??
OdpowiedzUsuńA na zupę z dyni też mam ogromną ochotę! Ale nie ma nikogo, kto by mi zechciał dwie dynie podarować ;)
OdpowiedzUsuńEh, zupkę dyniową uwielbiam- dobrze, że ją uratowałaś :)
OdpowiedzUsuńNatchnienie mnie zalało... Zupa z dyni, tylko dla mnie (ewentualnie Alkowi dam) bo mężu nie przepada - zła ja! ;)
OdpowiedzUsuńA Ciebie podziwiam za spokój, opanowanie i odratowanie zupy.
boże;)))) w dziedzinie gotowania nie dorastam tobie do pięt
OdpowiedzUsuńszalona co bysmy zrobiły bez wujka gogle:D
OdpowiedzUsuń